poniedziałek, 20 października 2014

Rozdział II "Charlie" cz.I

Rozdział został wysłany na konkurs! Taka wzmianka jakby ktoś ważny zechciał sprawdzić, czy to nie plagiat :) Miłego czytania!
Donośne głosy wręcz roznosiły aulę, odbijając się od ozdobionych licznymi, średniowiecznymi freskami ścian, aby później móc przejść pod sklepieniem korytarzy, w drobnych rurkach i przekształcić się w szepty na zewnątrz budynku. Dokładnie dwanaście damskich postaci wyrażało swoje opinie na tysiące kolejnych tematów, których obrazy i plany samoczynnie rozrysowywały się po zżółkłym już płótnie. Pięło się ono bowiem przez kilkanaście metrów, w szerz i wzwyż, nie potrzebując żadnych rzutników do prezentowania slajdów. Właśnie na nie skierowało się jedenaście par bystrych oczu, gdy dwunasta, szmaragdowa para, ześwidrowała pozostałe.
Kobieta majestatycznie uniosła dłoń, wskazując jeden podpunkt na płótnie, zapisany pogrubioną czcionką. Wtedy napis stawał się coraz większy i większy, a gdy można było go bezproblemowo odczytać w pomieszczeniu zapadła głęboka cisza. Tuż po niej nastąpiły oburzone pomrukiwania. Uczestniczki narady wymieniały między sobą jawne zdegustowanie, do momentu gdy ta, która stała nad nimi, mianowicie nad okrągłym stołem, na podeście, tuż pod płótnem, klasnęła w dłonie. Rozejrzała się po towarzyszkach marszcząc czoło. Wtem, pod wpływem karcącego wzroku przewodniczącej, ponownie zamilkły.
Odważniejsze kobiety uniosły rękę, a te dumne prychały same do siebie, nie chcąc dopuścić do dalszych negocjacji, nie jeśli tekst zapisany na ekranie nie zniknie w zapomnieniu.
- Dorothy, chyba nie myślisz, że to dobry pomysł – odezwała się pierwsza, gdy Dorothy – przewodnicząca – udzieliła jej głosu.
- Tak, właśnie tak myślę, Susano – odparła kobieta o szmaragdowych oczach, robiąc jedną ze swoich min nie znoszących sprzeciwu.
- Oszalała – szepnęła inna na ucho koleżanki.
- Nie oszalałam, uciekam się do ostateczności – Dorothy jednym ruchem ręki sprawiła, że fotel szepczącej oddalił się od stołu w stronę ogromnych wrót.
- Zaczyna się – tamta wywróciła oczyma i ściskając podłokietniki wróciła na poprzednie miejsce – cała arystokracja za to zapłaci – warknęła – nie pamiętasz już, co działo się za czasów R.?! Ona także uciekała się do ostateczności! – gdy wypowiedziała te słowa wszelkie spojrzenia skierowały się na nią, a płótno znacząco zaszwarszczało.
- Shelley Grace! – Dorothy podniosła głos – powstań! – wlepiła wzrok w przeciwniczkę, która lekceważąco odepchnęła krzesło w tył, tak mocno iż huknęło o metalowe wrota.
- Veto – wystarczyło, że to jedno słowo wydobyło się z ponętnych, umalowanych czerwoną szminką warg, zaznaczając dokładnie francuski akcent kobiety, aby wszystkie oddechy zostały zatrzymane na moment.
- Nie – przewodnicząca ścisnęła dłonie w piąstki, a czując między palcami lepką, czerwoną maź, zorientowała się, jak mocno wbiła paznokcie w rękę – nie rób się śmieszna – włosy Dorothy pofrunęły na jej twarz pod wpływem silnego podmuchu wiatru.
- To wy jesteście śmieszne – mruknęła Shelley Grace spoglądając na falujące płótno. – powiedziałam raz i tylko raz powtórzę – wzięła głęboki wdech stając na hebanowym stole. Wysokie, czarne obcasy rozproszyły ciszę, gdy kobieta posłała Dorothy wyzywające spojrzenie. Odgarnęła kosmyki wchodzące w odcień starego złota do tyłu, następnie układając dłonie na biodrach. I znów salę obrad „przeżarło” milczenie. Cała rada patrzyła tylko i wyłącznie w jej stronę czekając na kolejny ruch młodej kobiety. – Veto! – wrzasnęła ponownie, aby następnie móc klarownym gestem obu rąk wywołać silniejszy wiatr. Ten natomiast próbował wydrzeć płótno, szarpiąc nim niesamowicie. Wszelkie zapisy, obrazy i wykresy malujące się na nim, zaczęły znikać, bądź spływać tworząc pod stopami Dorothy atramentową plamę.
- To niedorzeczne – odezwała się przewodnicząca, gdy wiatr zaprzestał. Zmierzyła dumną ze swojego dzieła Shelley Grace, a jej mimika stałą się ostra.
- Wykorzystałam veto, nie złamałam prawa – usprawiedliwiła się złotowłosa zeskakując z blatu – zapamiętajcie, będę je wykorzystywać za każdym razem, gdy padnie taka propozycja. – wskazała znacząco na towarzyszki, a następnie unosząc ręce otworzyła bramę – to wszystko – zakończyła wychodząc.
Kobiety spojrzały po sobie, w ostateczności zerkając niepewnie na Dorothy. Ta tylko westchnęła.
- To wszystko – powtórzyła po Shelley Grace – proszę tylko aby Rosalie została – mruknęła robiąc znaczącą minę w stronę wysokiej szatynki, która przytaknęła.
Rosalie była bardzo ładną, młodą kobietą. Wyglądała zupełnie różnie od Dorothy. Brązowe włosy Rosalie opadały kaskadą na barki, podczas gdy prawie białe kosmyki Dorothy kończyły się przed ramionami. Rosalie miała niewielki, zgrabny nosek oraz delikatnie zaznaczone kości policzkowe i podbródek. Za to Dorothy dla kontrastu posiadała duży, spiczasty nos. Podczas gdy karnacja Rosalie była w miarę ciemna, lecz jeszcze nie na tyle, aby nazwać kobietę mulatką, Dorothy wyglądała wręcz przeraźliwie blado. Jednak było coś, co je łączyło, mianowicie ogromne, szmaragdowozielone oczy, które okalał wachlarz gęstych, mimo to niedługich rzęs.
Kiedy zostały same przyklapnęły na stole, wpatrując się pustym wzrokiem w płótno.
- Wiesz dlaczego cię wezwałam, prawda? – odezwała się wreszcie przeczesując jasne włosy palcami.
- Niekoniecznie – odparła szatynka przekrzywiając głowę. Dorothy tylko znacząco się uśmiechnęła, zacierając dłonie, a gdy wykonała ten ruch na płótnie, ponownie pojawił się kontrowersyjny napis. Rosalie, jako jedyna z jedenastki nie skrzywiła się. Nie wiedziała.
- Co w tym złego? – zapytała wreszcie, nie mogąc znieść faktu, iż Dorothy milczy. – odpowiedz.
- Rose – blondynka wypuściła powietrze ze świstem – nie zrezygnuję z tego planu.
- No dobrze, ale…
- Ale co? Jesteś po ich stronie? – oburzyła się przewodnicząca przenosząc wzrok na Rosalie.
- Nie… Po prostu – szatynka zagryzła wargę – dlaczego tak reagują? To tylko imię…
- To złe imię – gdy wypowiedziała te słowa jej niemiecki akcent stał się bardziej słyszalny – bardzo złe.
- Ale czemu?! – uniosła się Rose.
- To było dawno. Nie możesz tego pamiętać…
~*~
Tamta noc była szczególnie chłodna, a wyczuwalny w powietrzu, metaliczny zapach zgrywał się idealnie z mętną atmosferą, panującą przed ogromnym budynkiem. Zapowiadała się deszczowa aura, z resztą… Tam od zmierzchu do świtu, każdego dnia, każdej nocy, przez wszystkie lata panowała typowo jesienna pogoda.
Koń zarżał, niespokojnie potrząsając łbem, gdy zamaskowany mężczyzna stanął w błocie. Jego długie, krzywe palce smyknęły po grzywie, powodując u zwierzęcia kolejny napływ obaw. Tuż za nim dogalopował na miejsce drugi i trzeci koń – oba o czarnej maści.
- To głupi plan – odezwał się męski głos. Chłopak zeskoczył z rumaka stając twarzą w twarz, a raczej maska w maskę, z pierwszym przybyszem.
- Nie ma głupich planów – zawtórował mu głos kobiety, która równie zwinnie jak poprzednicy znalazła się na dżdżystej ziemi. Za maskę robił jej dziergany worek z dwoma otworami na ciemne oczy i jednym na zadarty nos. Mimo męskiego ubrania można było rozpoznać w niej postać damską. Zdradzał ją długi warkocz upleciony z jasnych włosów. W silnej dłoni natomiast trzymała szpadę.
- Można je tylko źle wykonać, czaję… - palnął niewysoki, szczupły brunet. Jego maska była maską teatralną, a błękitne, bystre oczy mierzyły z niepewnością otoczenie. Był wyższy od kobiety o głowę, lecz odrobinę niższy od pierwszego, który natomiast poprawił maskę diabła z wymalowanymi szramami i przeleciał karcącym spojrzeniem po towarzystwie.
- Czy możecie z łaski swojej się zamknąć? – szepnął pretensjonalnie wyciągając z torby niewielką, aluminiową płytkę. Blondynka tylko westchnęła szukając po kieszeniach płóciennego woreczka. Wtedy piwne oczy pokierowały się w jej stronę, a ich właściciel popędził ruchem ręki, zakładając na dłonie lateksowe rękawiczki.
- A to po co? – zapytała, przeglądając kolejny otwór w długim płaszczu.
- Doprawdy, Kyle? – mruknął niższy mężczyzna, jakby odpowiedź na pytanie była zbyt oczywista.
- Nie jestem geniuszem zła – odparła w jego stronę lekko się niecierpliwiąc. Nie mogła bowiem odnaleźć zawiniątka.
- Uwierz mi, że do tego doszliśmy – zironizował najwyższy, zakładając ręce na piersi. Gdyby zdjął maskę pozostała dwójka mogłaby zobaczyć, jak sarkastycznym uśmieszkiem obrzuca Kyle.
- Wal się – burknęła odnajdując wreszcie upragniony woreczek – oboje się walcie.
- Sama się wal – fuknął ten w rękawiczkach odbierając od kobiety zawiniątko.
- Przypomnę, że prosiłeś o ciszę, deklu – odchrząknął niebieskooki i również założył rękawiczki.
- Zamierzacie się teraz kłócić?! – Kyle uniosła obie dłonie w górę, gromiąc mężczyzn spojrzeniem, a oni tylko uciszyli ją w tym samym momencie – faceci… Przypomnijcie mi, coby się więcej nie mieszać – dodała głaszcząc swojego konia po pysku.
- Charlie, słyszałeś coś?
- Nie, nic… – wyższy zmarszczył czoło, po czym oboje zaśmiali się kpiąco. Charlie trzymał w długich, skostniałych palcach kawałek aluminium, zginając je w coś, na kształt lejka. Następnie podał twór koledze i wysypał zawartość woreczka na dłoń.
- Jesteście okropni, wiecie? – burknęła Kyle.
- Wiemy – odpowiedzieli równocześnie, a potem cała trójka zarechotała.
- Dobra, a teraz serio, zamknąć japy, bo utopię w kwasie – Charlie zmienił ton na dobitny, gdy pozostali spojrzeli po sobie. Nie przerażały ich groźby kolegi, nie mieli podstaw, aby się go bać.
Charlie spojrzał na dłoń, po której wzdłuż linii papilarnych rozchodziły się opiłki czystego srebra. Wziąwszy głęboki oddech złożył ręce, a gdy w ostrym powietrzu zaczął unosić się okropnie cuchnący dym, jego towarzysze wymienili pytające spojrzenia. Jednak Charlie wydawał się być spokojny, jakby zapach przypalonej skóry w najmniejszym stopniu go nie zdezorientował. Opuścił tylko powieki rozsmarowując opiłki zmieszane z własną, ciemnobordową krwią po niewidzialnej osłonie, która okalała drobną rurkę, wielkości słomki.
Z rurek bowiem wydostawały się szmery, od czasu do czasu piski. Były ochraniane przez niezniszczalną barierę i wychodziły z każdej strony okrągłego budynku, nazwanego Administracją Główną. Administracja posiadała tylko jedną, ogromną aulę – Salę Obrad, w której raz na cztery tygodnie zbierała się dwunastka najbardziej szanowanych, najmajętniejszych kobiet w całej krainie. To one – potężne czarownice – podejmowały wszelkie decyzje dotyczące Drugiej Strony, miejsca równoległego do Świata Ludzi. Miejsca, gdzie przeważnie trafia się po śmierci…
Gdy Charlie ujął w obie, nasmarowane dłonie tarczę, ta zaczęła opadać, a głosiki stały się dokładniejsze. Dobrze się przysłuchując można było dosłyszeć nieliczne słowa, dlatego mężczyzna zwrócił się do niebieskookiego.
- Finn, podaj lej – tamten grzecznie wykonał polecenie, ignorując zupełnie oniemiałą Kyle. Blondynka obserwowała ich z niedowierzaniem, jakby właśnie popełnili zbrodnię doskonałą. Od początku bardzo zaintrygował ją pomysł przyjaciół, ale później zaczęła zgadzać się z teorią Finna, mianowicie „Charliemu odbiło!”.
- Nadal uważam, że to głupi pomysł – bąknął Finn zdejmując maskę, a Kyle niczym oparzona położyła palec na jego ustach. Teraz, gdy rurki były „otwarte” nie tyle oni mogli usłyszeć obradujące czarownice, co one ich rozmowy. Finn tylko spojrzał na swoje wargi, gdy Kyle wywróciła oczami i zabrała rękę, tkając ją do kieszeni. Znów przenieśli wzrok na Charliego, choć od czasu, do czasu chłopak zerkał w stronę blondynki.
Charlie natomiast wetknął węższą końcówkę lejka do rurki przykładając ucho do końcówki szerszej. Momentalnie wszyscy troje wstrzymali oddechy, starając się wychwycić cokolwiek, lecz czarownice zamilkły. Brązowooki momentalnie poczuł uścisk w dole brzucha. Zazwyczaj odważny, zuchwały Charlie w jednej chwili zląkł się niezmiernie, ponieważ odniósł wrażenie, że wiedźmy się zorientowały. Na szczęście dla nich ciszę przerwał głęboki, damski głos, charakteryzujący się typowo brytyjskim akcentem.
- Wiecie, że to ostatnie wyjście, nie możemy dopuścić do upadku Oligarchii – powiedziała.
- To jasne, jednak co zrobimy z Josephine Rowner? – zapytała inna.
Usłyszawszy te słowa Charlie opuścił lejek i odbezpieczył pistolet, który trzymał w kieszeni.
- Mają ją – powiedział w stronę przyjaciół trochę głośniej niż powinien.
- O nie… - Finn zablokował mu drogę, a Kyle ustawiła między nimi szpadę.
- Finn, trąbiliśmy ci od początku, że plan kończy się na – pokazała gestem ręki cięcie.
- Nie wiesz nawet, czy ta cała Josephine żyje! – burknął patrząc pretensjonalnie na Charliego, który wywrócił oczami.
- Musi żyć – zaprotestował brązowooki.
- A jeśli… Nie pamiętasz nawet jak wygląda…
- On ją kocha, Finn – Kyle uniosła obie brwi w górę.
- Nie potrzebuję adwokata, Fizpatric – mruknął do blondynki – po prostu muszę tam wejść. Zastraszę je, one coś o wiedzą, to znaczy, że była po Drugiej Stronie. – mężczyzna wciąż starał się przekonać Finna o słuszności swojej decyzji. Bezskutecznie.
- Wiesz ile ludzi mogło nazywać się Josephine Rowner?! Postradałeś zmysły, jeśli tam wejdziesz to…
- To co? – Charlie wyminął przyjaciela i chwycił klamkę potężnych wrót – Hmm, Ginner, co mi zrobisz?
Zapadła cisza. Blondynka zerkała to na jednego, to drugiego ciemnymi oczyma i czekała, aż Charlie się wycofa, bądź wtargnie do Administracji.
- Nie ja, tylko one – Finn przełknął głośno ślinę, a jego ton stał się wręcz błagalny – okej, masz mnie, martwię się o ciebie, jesteś moim kumplem, stary i…
- Daruj sobie pogadanki o przyjaźni. Wiem, wszystko wiem, ale są rzeczy ważne i ważniejsze – przekręcił gałkę i obrócił się w stronę drzwi.
- Charles Lancaster, jeśli tam wejdziesz, wiedz że już nigdy się do ciebie nie odezwę – i znów słychać było tylko przejeżdżające samochody przecznicę dalej oraz rozmowy wiedźm. Charlie się zawahał, ale w ostateczności ciężkie, wojskowe buty stanęły na pozłacanej posadzce. Przekroczył próg z łoskotem, a tuż za nim czmychnęła Kyle. Finn został sam ze swoimi sprzecznymi myślami. Wziąwszy głęboki oddech spojrzał na torbę. Wyciągnął z niej plik kartek, a później prześledził wzrokiem własne zapiski. Była to dokładna strategia tej akcji, jednak nic już nie szło według planu. Wybuchowy charakter Charliego, jak zwykle wszystko schrzanił. „Myśl Finn, myśl” – mówił sam do siebie w głowie, a w ostateczności zagryzł wargi. Musiał improwizować, więc tylko zakasłał i przyłożył ucho do lejka, czekając na rozwój wydarzeń.
Gdy metalowe drzwi Sali Obrad otworzyły się z hukiem, a w nich stanęły dwie zamaskowane postaci, czarownice momentalnie przeniosły na nie wzrok. Wszystkie poczuły paraliżujący strach, tylko przewodnicząca – Raven uśmiechnęła się wyzywająco. Jakby wiedziała, że ktoś napadnie na Oligarchię tamtej nocy. I już uniosła dłonie, chcąc czarować, gdy zorientowała się, że jest to niemożliwe.
- Nie trudźcie się – rzucił Charlie z wyższością, podchodząc do Raven. Owszem, nie spodziewał się tak prędkich uproszczeń, jednak wiedział, że nie bez przyczyny straciły moce. Finn musiał zadziałać… I nie mylił się. Chłopak o szczupłej sylwetce, ciemnych włosach i w teatralnej masce krążył na koniu wokół budynku, rozsypując za sobą drogocenne, srebrne opiłki. Kyle w tym momencie wystawiła szpadę w kierunku pozostałej jedenastki, zapędzając przerażone kobiety do ściany.
- Kim jesteście? – Raven wysyczała przez zęby, pozwalając aby długie, czarne włosy do połowy zakryły jej twarz.
- Twoim największym koszmarem, R. – odparł przykładając lufę pistoletu do skroni kobiety. Palce natomiast ułożył na spuście. – wiesz czym jest naładowany, prawda? – szeptał, coraz bardziej się nakręcając. Patrzył jak klatka piersiowa Raven niespokojnie faluje, mimo wszystko nie chciała okazać strachu. Taka właśnie była w oczach pozostałych – nieustraszona.
- Pokarz swoją twarz, plugawco – wzięła głęboki oddech, następnie patrząc dokładnie w oczy Charliego, który spuścił wzrok.
- Pokarz Josephine Rowner – przy tych słowach poczuł, że traci kontrolę. Był coraz bardziej zdenerwowany, a francuski akcent, który tak umiejętnie maskował, stał się niesamowicie słyszalny. W tym momencie Raven przestała się wahać. Jedną ręką ujęła podbródek mężczyzny, osuwając nakrycie twarzy, a ten z niedowierzaniem chwycił broń mocniej – zastrzelę cię – jego głos zadrżał. Jakby nie był pewny swoich słów.
- Nie zrobisz tego – jej błękitne oczy coraz bardziej nasycały się w kolor, a uśmiech wpełzł na usta Raven – wiem, że jesteś dobry, Charlie – wstrzymał oddech. To wszystko było zbyt dziwne, nawet jak na niego, na Drugą Stronę, na Raven. Skąd wiedziała kim jest?! Była czarownicą, nie medium i dlaczego do diaska tęczówki przewodniczącej nie błyszczały szmaragdową zielenią?! Taki był przecież wymóg. Dobytek pieniężny oraz kolor oczu. Lancaster przestał rozumieć cokolwiek, dlatego z czystej głupoty, bądź ładniej to nazywając dezorientacji nacisnął spust. I przestrzeliłby głowę Raven, gdyby w ostatnim momencie nie zniknęła, a jako Przewodnicząca Oligarchii miała taką umiejętność. Dlatego właśnie kulka znalazła się w okrągłym stole.
~*~
Kobieca dłoń smyknęła po dziurce znajdującej się w boku blatu. Wcześniej nie miała pojęcia skąd się wzięła, lecz nigdy w życiu nie wpadłaby na taki pomysł. Przeniosła wzrok na Dorothy i westchnęła.
- Chcesz podjąć się współpracy z Charliem? Po tym wszystkim? – palnęła czekając na reakcję przewodniczącej.
- A czy mam wyjście? Zrozum, jeśli chcemy wyjść z twarzą z tej akcji, musimy wkręcić w to kogoś, kto również może, no wiesz…
- Potrzebujemy łącznika ze Światem – dokończyła Rosalie.
Druga strona bowiem była miejscem, do którego trafiały dusze po śmierci, lecz nie wszystkie. Tylko te, które posiadały na ziemi niedokończone sprawy. Tam utworzyły własne społeczeństwo, podzielone na warstwy społeczne, lecz nikt nie pozostawał człowiekiem… Każdy umarły, bądź półumarły – osoba balansująca między życiem, a śmiercią – przemieniał się w stworzenie, z którym miał najwięcej wspólnego za życia.
Drugą Stroną władała Oligarchia Czarownic z Przewodniczącą na czele, a każda Przewodnicząca posiadała trzy Druhny i jedną Wybraną, która miała zająć jej miejsce. Tylko te trzy pierwsze posiadały możliwość łączenia się ze Światem Ludzi. One oraz Łącznicy.
- O ironio, tylko on jest łącznikiem nienależącym do Oligarchii, Rose – Dorothy zaznaczyła ruchem dłoni napis na płótnie.
- Prawnie powinien siedzieć – bąknęła szatynka. Nie bardzo jeszcze orientowała się w tym wszystkim. Zginęła niedawno, potrącona przez autobus szkolny, lecz od razu została przyjęta do kręgu, dzięki Dorothy
- Nie ma dowodów, prócz zeznań świadków, poza tym, nikt nie widział jego twarzy, słyszały głos i zdrobnienie imienia. Teoretycznie to mógł być każdy, a R. i tak zesłano w Otchłań. Dorothy chciała jak najprędzej zakończyć tę rozmowę i zlecić Rosalie zadanie, jednak spodobała jej się dociekliwość kobiety.
- Przecież możesz go wsadzić…
- Rose, nie o to chodzi. Potrzebujemy Lancastera, tu, w tym momencie, więc proszę – powiedziała, lecz jej ton nie brzmiał jakby prosiła. Ona rozkazywała – powiadom Richarda Mayera, że to wiadomość ode mnie, on i jego ludzie będą wiedzieli co dalej – Dorothy przekazała w dłoń Rosalie pergamin, który ta musiała dostarczyć dowódcy armii Drugiej Strony, a gdy Rose miała zadać kolejne pytanie, Dorothy otworzyła wrota magią – teraz – rzekła na odchodne, a szatynka nie chcąc denerwować Przewodniczącej pokierowała się w kierunku wyjścia. Teraz rozumiała o wiele więcej, między innymi to, dlaczego bariera otaczająca budynek wspomagana jest przez straż, a rurki, wykonane z kości jednorożca wbite głęboko w ziemię.

Zerkając na pergamin była już pewna, że czyni dobrze. Zawsze chciała jak najlepiej, dla wszystkich, jednak Rosalie Hastings umknął jeden, drobny fakt, mianowicie „Nie można ocalić każdego”. 
~*~
Kochani moi, szczerze przepraszam za opóźnienie, jednak nie mogłam pojawić się wcześniej. Bez przerwy coś było ważniejsze. Mogłam sobie pozwolić jedynie na czytanie po nocach, ale nic poza tym. Czytałam nawet na przerwach opowiadanie Rudej, które serdecznie polecam. Kryminały, och tak! Uwielbiam kryminał, dlatego zaczęłam oglądać Castle ;) Udało mi się nadrobić także pozostałe tworki. Inne czytałam na bieżąco. Z komentarzami pojawię się do końca tego tygodnia, tak myślę. Teraz ciągle coś. To jakaś osiemnastka, dziadek kończy siedemdziesiąt, ciotka rodzi, prababcia umiera, a na jutro mam prezentacje z angielskiego. Będę nawijać po angielsku kilkanaście stron z power pointa, także życzcie powodzenia. Teraz muszę wracać do książek, ale proszę o szczere opinie ;D Mówiłam, że ten rozdział będzie ciekawszy? Pozdrawiam wszystkich czytelników!
PS: Droga Spencerowa ;) Odpowiadam na Twoje pytania tutaj:
Akapity robię normalnie w wordzie. Normalnie kopiują mi się na bloga, a później coś się przestawia i tadam, są same! Nie wiem, kompletnie się na tym nie znam. Kiedyś robiłam je spacją, ale inaczej niestety nie pomogę ;c
I tak, to cytat z tej właśnie piosenki, którą uwielbiam! Ogółem lubię Evanescence!
Moje wyobrażenie Charliego, a wy? Jakieś sugestie? :)

poniedziałek, 6 października 2014

Rozdział I "Ostatni gwóźdź do trumny"

UWAGA!
Proszę nie zrazić się początkowym tekstem historycznym! Fakty w nim zawarte zostały wymyślone na potrzebę mojej historii! Miłego czytania, jednak ostrzegam, że wartka akcja zaczyna się od dwójeczki!
~*~
- „Chlubą założonego przez Henryka Ósmego Cliff był pałac, który jego córka - Elżbieta Pierwsza nazwała „Placem Szeptów”. Niektóre z ludowych legend głoszą, iż fundamenty położono na ruinach Łysej Góry, dlatego właśnie królowa słyszała głosy, w postaci krzyku czarownic. Jednak liczne dochodzenia oraz badania naukowe po raz kolejny wykluczyły wszelki udział istot nadludzkich, uświadamiając historyków w fakcie, jakim okazała się choroba psychiczna Elżbiety, o której natomiast opowiada niewiele podręczników. Mimo wszystko nazwa warownej budowli nie została zmieniona.
 Posiadała ona siedem pięter, nie licząc wierzy głównej. Wokół rozrastał się park, poprzedzony murem obronnym. Od strony zachodniej wybudowano porty, do nich spływały się statki z towarami importowymi i z niego również wypływały. Od początku lat trzydziestych szesnastego wieku, do końca roku tysiąc osiemset czwartego porty Cliff były głównymi portami importowymi Anglii. Jednak podczas reform Napoleona Bonaparte, powszechnie nielubianego w kraju, Plac Szeptów został zburzony, a razem z nim całe Cliff. Cesarz Francuzów wysyłał tam swoich emisariuszy, aby następnie móc zaatakować jedną z głównych siedzib angielskich. Rozwścieczeni dworzanie oraz mieszkańcy Cliff ruszyli do ataku, zatapiając jeden ze statków francuskich, tym samym podburzyli Napoleona do działań wojennych. Na wskutek nieplanowanej bitwy pałac zrównano z ziemią. Mawiają, iż walka miałaby cień szans, gdyby wiedział o niej choćby sam Nelson.
Niestety nawet po upadku cesarza Cliff nie dało się odbudować. Ludzie zaczęli wyjeżdżać, park zarastać i przekształcać się w las, tym samym odcinając miasteczko od reszty Anglii, nazwanej ironicznie „Otwartym Światem”. Dzięki wszelkim obradom, odbywającym się dokładnie w tysiąc dziewięćset dwunastym roku, nazwa została zmieniona na Cliff Of Thorns i taka pozostała po dziś dzień.
Mimo wszystko ci, którzy zdecydowali się zostać stworzyli własną społeczność, budując godne podziwu centrum handlowe, radę miasta z urzędem, kancelarię prawną oraz zejście na plaże. Natomiast na ruinach kościółka utworzono nowy…”
- Gwen… - kartki zaszeleściły w szczupłych, drżących dłoniach je wertujących. Półdługie, muśnięte schludnie bezbarwnym lakierem paznokcie smyknęły po druku, zaznaczając ostatnią, przeczytaną linijkę, a zielone oczy uraczyły spojrzeniem męską postać. Jego twarz, o ostrych rysach rozpromienił delikatnie, pokrzepiający uśmiech.
Facet mógł mieć około pięćdziesięciu lat, na tyle właśnie wyglądał. Wypłowiałe już, ciemne włosy, z siwymi przebłyskami oraz dumnie prezentujące się po bokach zakola optycznie dodawały mu lat, nie ujmowały ich również zmarszczki mimiczne, ani zmęczone, ciemnobłękitne oczy, lecz jego rozmówczyni wiedziała ile dokładnie wiosen przeżył. Wiedziała o nim praktycznie wszystko, gdyż to właśnie ten pięćdziesięciodwulatek ją wychował. Evan Chamberlain – elegancki, bogaty mężczyzna, z przeważnie srogim wyrazem twarzy ją samą obrzucał uśmiechami najróżniejszej maści. Przekazał swoje wartości najlepiej jak potrafił, a wraz z nimi zamiłowanie do historii i umiejętności prawnicze.
- Tato? – odparła Gwen odkładając plik wydruków na blat kuchenny. Następnie sama się na niego wdrapała i chwyciła szklankę soku pomarańczowego.
- Powiedz mi dziecko… - ześwidrował córkę wzrokiem biorąc głęboki oddech – kiedy masz oddać tę pracę?
Zapadła cisza. Oboje zaprzestali mówienie patrząc po sobie. Milczenie przerywała jedynie głośna praca przestarzałej zmywarki, dlatego ani Gwen, ani Evan nie słyszeli oddechu rozmówcy. Młoda kobieta oddychała w sposób dość niespokojny, próbowała uniknąć odpowiedzi, lecz na myśl nie przychodziła żadna, sensowna wymówka. Mężczyzna natomiast brał głębokie wdechy, wręcz pretensjonalnie wypuszczając powietrze przez usta. Szczerze mówiąc nie chciał znać prawdy. Doskonale wiedział, jaka była Gwen i wiedział też, że tym razem nic nie uległo zmianie.
- Za trzy tygodnie – z tymi słowami do kuchni weszła osoba trzecia. Mianowicie kobieta trochę starsza od Gwen Chamberlain. Rude loki pokręciły się na wszystkie strony,  wczorajszy makijaż z pewnością nie został zapomniany, wymięta, męska koszula dopełniała się z majtkami w kropki, a niedospana mina była taką zgniłą wisienką na niesmacznym torcie.
- Umyłaś chociaż zęby? – Gwen pokrótce i pogardliwie skwitowała wygląd rudzielca.
Sama miała na sobie sweter w czarnobiałe, poziome pasy, ciemne spodnie i skurzaną kurtkę, podkreślającą szczupłą sylwetkę. Przytłumione kolory natomiast kontrastowały z mleczną cerą kobiety, podobnie jak czarne niczym smoła, stylowo ułożone, krótkie włosy. Jedynymi kosmetykami okazały się tusz do rzęs, w których długiej, gęstej oprawie prezentowały się zielone oczy, oraz bezbarwny lakier na łamliwych paznokciach. Gwen nie zaznaczała kości policzkowych pudrem, nie miała takiej potrzeby, gdyż i bez tego pięknie się prezentowały. Od czasu do czasu nakładała tylko na dość wąskie usta pomadkę regeneracyjną, ale nic poza tym. Uważała się za osobę ładną, lecz często narzekała, iż nie wygląda na swoje skończone dwadzieścia dwa lata.
- Trzy tygodnie, tatusiu – rudowłosa wyszczerzyła się w kierunku ojca, a następnie pokazała język siostrze. Przeczesując kudły otworzyła lodówkę, aby móc napić się mleka bezpośrednio z kartonu. Mimo tych trzech lat różnicy, to brunetka była dojrzalsza, o czym świadczyło wiele, wiele faktów.
- A kubek to nie łaska? – upierała się Gwen, próbując odwrócić uwagę ojca.
- Trzy. Tygodnie. – powtórzyła ciągnąc pierwszy łyk mleka.
- Przecież słyszę, Lynette – wreszcie głos zabrał Evan mierząc córkę od góry do dołu z lekkim niesmakiem. Nie pochwalał jej zachowań, słomianego zapału, lenistwa, braku ambicji… I mógłby tak wymieniać do wieczora, jednak tym razem musiał skupić uwagę na Gwen. Gołym okiem można było dostrzec jak bardzo faworyzuje młodszą z sióstr Chamberlain. Koniec końców to w niej pokładał nadzieje. Mieli wspólny plan na życie i byli do siebie bardzo podobni. Każdy przyjaciel, bądź pracownik Evana od razu stwierdzał „Tak, to z pewnością córeczka tatusia”, a Gwen nie wzbraniała się w najmniejszym stopniu. Podobnie jak ojciec – zawsze obierała cele teoretycznie niemożliwe, próbowała za wszelką cenę wzbić się na wyżyny własnych możliwości, im starsza była, tym większy respekt czuła do Evana i tym bardziej pragnęła stać się taka jak on. Chciała tylko udowodnić, choćby przed samą sobą, że potrafi być tak dobrym prawnikiem, a może nawet lepszym? Dlatego właśnie zarywała noce i harowała za czterech, przemęczając się niesamowicie.
- Ale to obszerny temat, Firenley prosił o jakieś…
- Nie obchodzi mnie czego chciał wykładowca historii, a czego nie chciał. Masz po prostu przestać, znów zaczynasz? – oboje zupełnie zignorowali obecność Lynette, która oparła się o ścianę obgryzając paznokieć. Mierzyła krewniaków z kpiną, ponieważ nie rozumiała tego zapału do pracy. Ona taka nie była. Od najmłodszych lat pragnęła wystąpić na Broadway’u, a gdy odmówiła składania podań na studia prawnicze doszło do małego konfliktu między nią a Evanem, dlatego wyjechała do Londynu.
- Przecież wiesz, to dla mnie cholernie ważne! – Gwen podniosła głos, robiąc błagalną minę. Prosiła tylko, aby ojciec sprawdził jej pracę dotyczącą miasta, w którym mieszkali, nie chciała kolejnych wykładów.
- Po pierwsze nie takim tonem, po drugie jak ty się wyrażasz, a po trzecie… - Evan również się zdenerwował. To był jeden z nielicznych minusów podobieństwa ich charakterów. Przez uparcie i dumę nie mogli dojść do porozumienia. Albo idealnie się zgodzili, albo okropnie kłócili, nie było nic pomiędzy.
- Nijak, jestem dorosła, nie musisz mnie pouczać…                    
- Okej… - kiedy Gwen poruszyła temat dorosłości, Lynette postanowiła się wtrącić. Wiedziała, że Evan nie znosi faktu, iż jego dzieci dorastają. Czasem odnosiła wrażenie, że utknął w jakiejś uporczywej pętli czasowej. – Był wypadek na krajowej, czytaliście? – poruszyła pierwszy, lepszy temat, który nie podszedł ani jednemu, ani drugiemu.
- A więc po kiego pana przychodzisz do mnie po rady?
- Nie pomyślałeś, że liczę się z twoim zdaniem? – Gwen założyła obie ręce na piersi, posyłając siostrze przelotne, karcące spojrzenie.
- Przeczysz sama sobie, słoneczko.
- Być może – prychnęła – rady w sprawię pracy, nie kazania wychowawcze!
Lynette westchnęła ciężko kierując się w stronę przedsionka. Spojrzawszy na zegar uświadomiła sobie, że spała przesadnie długo. Dochodziła godzina jedenasta, a w tym domu oznaczało to bardzo późną porę. Według zasad Evana powinna wstawać przed ósmą, aby móc jeszcze zaparzyć ojcu kawę. Niedorzeczność. Dla Lynette było to niedorzeczne, co więcej – głupie. Przecież skoro Gwen i tak wychodziła na uczelnię około wpół do dwunastej, co stanowiło problem, aby posprzątała i zrobiła Evanowi śniadanie?! Nie rozumiała, bądź nie chciała rozumieć dorosłego życia. Cóż, Lynette wolała pozostać wiecznym dzieckiem i znała jedną jedyną osobę, która popierała jej zdanie w pełni. Usłyszawszy dzwonek do drzwi to właśnie o niej, bądź prędzej o nim pomyślała najpierw.
Jeszcze raz spojrzała za siebie do kuchni urządzonej w nowoczesnym stylu. Ciemne meble kontrastowały z jasnożółtymi ścianami, jednak ich wykonanie zgrywało się idealnie z najdroższym sprzętem. Zmywarka, mikrofalówka, ekspres do kawy, blendery – na co komu to wszystko? Lynette z pewnością była zwolenniczką prostoty.
Wzdychając ciężko otworzyła drzwi wejściowe, a na jej twarz wpełzł promienny uśmiech. Zawsze tak robiła widząc jego, czasem nawet podświadomie.
Mężczyzna stojący w futrynie miał dokładnie dwadzieścia siedem lat, był przystojny, bardzo przystojny. Dobrze zbudowany, z dość szerokimi ustami, pięknym uśmiechem i ciemnymi, głębokimi oczami. Jego niedługie, jasne włosy zmieszchwiły się delikatnie, ponieważ od samego rana na dworze siąpiło.
- Hej, Lynney – przywitał się z Lynette i zmarszczył czoło – coś ci się stało w twarz?
- Dzięki deklu – wywróciła oczami, dźgając przyjaciela w brzuch obgryzionym paznokciem. Znali się praktycznie od zawsze, oboje doskonale pamiętali jak kradli jabłka z sadu Starego Pana Thopkinsa, który już dawno przewracał się w grobie, doskonale pamiętali pierwszy, przemycony alkohol, doskonale pamiętali jak po raz pierwszy się całowali. Mieli wtedy marne czternaście lat, to nic nie znaczyło. Z tego wydarzenia Lynette przypominała sobie tylko jedno. Świetnie całował i chętnie by do tego wróciła. Niestety zaistniał jeden jedyny problem. Gdy ona „zdobywała Londyn” on zdążył się zaręczyć. Z nikim innym, jak z jej rodzoną siostrą.
- Gwen, Luke przyszedł! – zawołała zapraszając blondyna do środka. Gwen natomiast tylko mruknęła jakieś przekleństwo pod nosem i chwyciła w dłoń torebkę. Zdążyła pogodzić się z ojcem, jednak gdy dowiedziała się, że znów musi wyjechać poczuła żal. Przecież miał zjawić się na prezentacji! Niby to aż trzy tygodnie, jednak z Evanem nigdy nic nie było do końca wiadome. Zawsze miał swoje plany, które przeważnie przekładał nad córki i sprawy rodzinne. Kiedyś tak nie było, lecz i Gwen, i Lynette były już dorosłe, musiały wiedzieć, że nie zawsze u ich boku pojawi się kochający tatuś – tego był zdania.
- Cześć – posłała narzeczonemu niemrawy uśmiech na powitanie. Cieszyła się, że miała go przy sobie. Może i skrajnie się różnili, jednak lekkoduch, którym Luke był ratował humor przemęczonej Gwen niemal każdego dnia.
- Ciężka noc? – gdy mężczyzna pochylił się, aby ucałować Gwen, Lynette obróciła wzrok. Prawdę mówiąc wolała, aby to ją Luke całował, lecz nie chciała się do tego przyznać nawet sobie, a kiedy zaczęli rozmowę bez słowa obróciła się na pięcie i poszła do kuchni.
- Można tak powiedzieć. Muszę dobrze wypaść, ta prezentacja może zadecydować o… - Luke już nie słuchał. Nikt nie chciał słuchać wywodów Gwen Chamberlain na temat przyszłości, tego że zaczyna ją teraz. Bez słowa, udając że porwała go swoją pogadanką otworzył jej drzwi drogiego Mercedesa.
- Wpadniesz dziś do mnie wieczorem? – uciął wreszcie nudnawy, wręcz drażniący temat studiów. Sam nie studiował. Opierał swoją przyszłość na spadku po bogatym ojcu i popularności. Chciał tak samo jak Jonathan McRones przejąć rolę burmistrza Cliff Of Thorns. No bo dlaczego nie? McRonesowie cieszyli się poparciem mieszkańców miasteczka od ponad trzech pokoleń.
- Wieczorem? – oczy Gwen momentalnie błysnęły. Przeniosła zaciekawione spojrzenie na ukochanego, który poruszył zabawnie brwiami. Mijali właśnie ratusz kierując się w stronę uczelni, która leżała po drugiej stronie wąskiej ulicy. – No nie wiem, nie wiem – przybrała oficjalny ton oglądając paznokcie. Luke tylko się zaśmiał i zaparkował pod ogromnym, antycznym budynkiem.
- Dlaczego? – odpiąwszy pas, udał zmartwionego.
- Masz wobec mnie jakieś niemoralne plany? – oblizała lubieżnie usta obracając głowę w stronę Luke’a. Ten tylko wywrócił oczami składając przelotny pocałunek na wargach kobiety, która go nie oddała. – wiedziałam – Gwen otworzyła drzwiczki i już ułożyła nogi na kostce brukowej, gdy blondyn przyciągnął ją do siebie. Tym razem sama musnęła wargi Luke’a szeroko się po tym uśmiechając. Objęła dłonią jego kark, drugą kładąc na torsie. Wtedy wszelkie złe emocje z niej uleciały. Działał na nią, niczym zielona herbata. Przy Luke’u nawet Gwen zapominała o tym, co konieczne. Kochała to, za razem nienawidząc. Był jej słabym punktem, ale nie chciała pozbywać się tej słabości.
- Będę wieczorem – mruknęła w jego usta, następnie je cmokając – i jutro – kolejny cmok – i po jutrze…
- I za tydzień – romantyczną atmosferę panującą w aucie przerwał wysoki, pretensjonalny głos, należący do kobiety, która opierała się o dach Mercedesa. Luke i Gwen momentalnie spojrzeli po sobie, następnie zerkając na intruza.
- Desire – westchnęli w tym samym momencie.
Desire była niewysoką blondynką o chochlikowatej urodzie, która dużymi, ciemnobrązowymi oczyma mierzyła narzeczonych. Prawdę mówiąc okropnie zazdrościła Gwen, ponieważ to ona, podobnie jak większość dziewcząt w Cliff Of Thorns, wzdychała do Luke’a, lecz w tym jednym nie mogła być lepsza, co natomiast budziło w Chamberlain poczucie wyższości. Desire zawsze, ale to zawsze miała wszystko naj. Kiedy Gwen dostawała piątkę w szkole, Desire automatycznie szóstkę, kiedy jakiś chłopak podobał się Gwen, rozmawiał z nią tylko po to, aby wyciągnąć numer telefonu Desire, ładniej się ubierała, ludzie odbierali lepiej jej osobę, momentami Gwen odnosiła wrażenie, że własny ojciec wymaga od niej, aby stała się drugą Desire. Oczywiście te „bzdety” nie przeszkadzały młodym kobietom w pewnym sensie się przyjaźnić. O ile tę relacje można było przyjaźnią nazwać. Chodziły razem na wykłady, czasem spotykały się w centrum, robiły wspólnie zakupy, rozmawiały o błahych sprawach, jednak Gwen jako osoba nieufna nie potrafiła nazwać Desire swoją „duchową siostrą”. Nigdy nie miała przyjaciółki, czego momentami żałowała. Nikt nie chciał jej słuchać, większością spotykała się z prostym stwierdzeniem, mianowicie „Wszyscy ludzie mają problemy”. Owszem, zgadzała się z tym w stu procentach, najzwyczajniej w świecie po tylu latach dźwigania swoich, dodatkowo cudzych, bo Desire nie powstrzymywała się od zwierzeń, podobnie Lynette, Luke, momentami nawet Evan , problemów wysiadała psychicznie. Później przestała, słuchała, ale nie słyszała, utwierdzając się w fakcie, że tak będzie najlepiej.
- Des – powiedziałą Gwen trochę od niechcenia i wyszła z samochodu. Przerzuciła przez ramię torbę, posyłając Luke’owi przepraszające spojrzenie.
- No cześć, nie uwierzysz jak ci opowiem… - brunetka uśmiechnęła się do mężczyzny na pożegnanie, razem z koleżanką kierując się w stronę ogromnego wejścia. Jednym uchem wpuszczała jej słowa, drugim je wypuszczając, a gdy pokonawszy liczne, marmurowe schody znalazły się w środku, od razu rozpoczęła poszukiwania wzrokiem Victora Firenley’a – wykładowcy historii.
- … i wtedy Gabe zaczął zachowywać się, jak totalny zbok. Jezusie, myślałam że Genny wyjdzie z siebie. Prawie poczerwieniała z zazdrości – ostatnią rzeczą, o której Gwen chciała słuchać w tamtym momencie była piątkowa impreza. Przygody znajomych doprawdy interesowały ją tak bardzo, jak zeszłoroczny śnieg, to znaczy w ogóle.
Próbowała bowiem złapać spojrzeniem sylwetkę mężczyzny w średnim wieku, którego tak rozpaczliwie potrzebowała. Musiała z nim porozmawiać, musiała dowiedzieć się, czy ma choć cień szansy, dostać się na praktyki do Philipa Shella – jednego z najpopularniejszych, nowojorskich adwokatów.
- … A kiedy Kinney wziął kolejnego drinka ona wyszła. Rozumiesz to?! Genevive Bell wyszła przed drugą! – pisnęła Desire może zbyt głośno. Momentalnie studenci obecni na korytarzu spojrzeli po niej z pogardą. Wszyscy lubili blondynkę, jednak nikt nie lubił jej plotek. Desire należała do osób nadto gadatliwych i często ubarwiała swoje historie – jeśli Gabe i Gen zerwą może wreszcie będę miała szasnę? – zapytała ciszej, na co Gwen wywróciła teatralnie oczami. Prawdę mówiąc nie wiedziała, co Desire robi na studiach prawniczych. Nigdy się tym nie interesowała, a znały się od podstawówki. W głowie dwudziestodwulatki urodziły się pewne podejrzenia, dokładniej nacisk wymagających rodziców. Des od zawsze miała łatwiej z powodu  „idealnej”, starszej siostry, czego Gwen nienawidziła całą sobą, mianowicie oceniania za nazwisko. Tak, Chamberlain w dowodzie coś oznaczało, lecz Lynette zrujnowała już obraz ideału tej rodziny.
- Des, możesz skończyć gadać? – fuknęła wreszcie prosto z mostu, gdy na końcu korytarza dostrzegła Firenley’a i zanim Desire zdążyła wyrazić swoje zbulwersowanie Gwen czmychnęła, wskazując znacząco na wykładowcę.
W głębi duszy obawiała się tej rozmowy, jednak wszystko było lepsze od wysłuchiwaniu kolejnych opowieści o tym, jaki to Gabe jest wspaniały. Każdy, kolejny obiekt westchnień kochliwej Desire był „wspaniały” i każdy miał do siebie to samo - przyciągał naiwne kobiety. Czasem miała wrażenie, że Des idealnie dogadałaby się z Lynette i nad tym właśnie rozmyślając zaczepiła Victora Firenley’a.
- Dzień dobry, mogę zająć chwilkę? – momentalnie jej zmęczony, pretensjonalny ton stał się przesłodzony, a na twarzy zagościł cień nieszczerego uśmiechu.
- Jasne, coś nie tak? – mężczyzna poprawił ogromne okulary i odchrząknął wlepiając pytające spojrzenie w Gwen. Mimo swoich lat dobrze się trzymał.
- Chodzi o to spotkanie, wie pan… - zaczęła wyłamywać skostniałe palce ze zdenerwowania, gdy Victor przerwał jej wpół zdania.
- No właśnie, Gwen. Wytypowaliśmy już osobę, która najbardziej skorzysta na tych praktykach – brunetka wstrzymała oddech. Nie miała pojęcia, że z chwili na chwilę temperatura ludzkiego ciała może aż tak spaść. – Desire Cooper… - wtem zamarła. Jej świat zawirował, a uśmiech stał się jeszcze bardziej sztuczny, o ile to w ogóle możliwe. Desire. Desire, która z ledwością opisywała przebieg drugiej wojny światowej i nie potrafiła wymienić najprostszych podpunktów kodeksu karnego miała otrzymać szansę na skalę światową? Gwen pomyślała, że jeśli nie wybuchnie ze złości, po prostu zacznie tupać, niczym małe dziecko.
- Z całym szacunkiem, panie Firenley – przełknęła gulę, która urosła w jej gardle – nie wydaje mi się, aby Desire…
- Ja wiem, starałaś się, ale może za rok? – policzek. To zabolało ją bardziej niż siarczysty policzek.
- Chodzi o Mary Cooper? – nie wytrzymała. Wiedziała, że tym razem nie zdoła ugryźć się w język i wyrzuci mu wszystkie zaliczenia związane z Mary – siostrą Desire.
- Ale chwileczkę, co to ma do rzeczy, panno Chamberlain? – oburzył się wykładowca.
- Z resztą… - Gwen przegryzła wargę wyciągając z torby plik papierów umieszczonych w koszulce – może za rok – podała Victorowi pracę – to te próbki, o które pan prosił… Ja, ja mam zaraz… Muszę iść, do widzenia – rzuciła przepraszająco, a gdy obróciła się na pięcie, pokierowała kroki bezpośrednio do wyjścia, wymijając po drodze Desire.
- Hej, co jest? Gdzie idziesz? – zmartwiła się blondynka.
- Nic, tata zadzwonił – Gwen zdecydowała się na najprostsze kłamstwo. Wszystko, aby móc stamtąd uciec – odnośnie… Gratuluję – ją, podobnie jak Firenley’a obrzuciła nieszczerym grymasem, a w ostateczności pchnęła hebanowe drzwi.
Kiedy znalazła się na świeżym, ostrym powietrzu odszukała w głębi torby papierosa. Paliła okazjonalnie, tylko wtedy, kiedy stres ją wykańczał. Paczka spokojnie wystarczała na kilka tygodni, czasem nawet miesięcy.
 Zaciągnąwszy się dymem ruszyła w stronę przystanku autobusowego i właśnie w ten sposób spędziła resztę dnia. Mianowicie popalała, jeżdżąc po Cliff Of Thorns bez celu. Czekała tylko, aż zapadnie zmrok, by móc porozmawiać z Luke’iem, ale i on ją wystawił. Musiał pomóc ojcu w wypełnianiu jakiś papierów, Lynette pracowała dorywczo w miejscowym barze – „Black Cat”, Desire umówiła się ze znajomymi z uczelni, dlatego Gwen został tylko Evan.
Wchodząc do domu nie miała pojęcia, co ją czeka. Musiała odnaleźć klucze, ponieważ drzwi były zamknięte, a wszystkie światła wygaszone. Spoglądając na zegarek zmarszczyła czoło. Dochodziła ósma, więc Evan powinien szykować się do wyjścia na kręgle, nie było opcji, aby czmychnął wcześniej. Zostało mu pełne trzydzieści minut, Gwen natomiast planowała wykorzystać tę połowę godziny, na ubłaganie ojca, żeby został i z nią porozmawiał. Tęskniła za czasami, w których poświęcał jej pełną uwagę, wtedy bowiem nie była pewna niczego. Stał się nieobliczalny i albo traktował córkę jak pięciolatkę, albo jak obcą osobę. Uważał ją za odpowiedzialną, samowystarczalną feministkę, wykapaną Cameron, ale zapominał o jednym. Gwen mimo wszystko wciąż potrzebowała taty.
- Jesteś jeszcze?! – zawołała kładąc torebkę na fotelu, ale odpowiedziało jej tylko echo, odbijające się od ścian dużego, nowoczesnego domu. Westchnąwszy ciężko zapaliła światło w kuchni i wyciągnęła z lodówki sok pomarańczowy, który swoją drogą uwielbiała. Przeniosła wzrok na szafkę z kryształowymi szklankami, a następnie na stół. Nie zdążyła się napić, gdyż coś innego przykuło uwagę Gwen. Mianowicie kartka kancelaryjna spoczywająca niewinnie na marmurowym blacie. Kobieta odłożyło sok i chwyciła w dłonie, jak się później okazało, list.
Czytając każde, kolejne słowo wstrzymywała oddech, marszczyła brwi, bądź oblizywała wargi. Nie mogła uwierzyć w tekst, który miała czarno na białym, tuż przed sobą. I niby to takie nic, błahostka, ale tamtego, nieszczęśliwego dnia było dla Gwen Chamberlain ostatnim gwoździem wbitym w wieko trumny. Zdrętwiałymi dłońmi zgniotła papier i wrzuciła go do śmieci. Pewnym krokiem ruszyła w stronę barku, wyciągnęła butelkę najdroższej whisky i nie wahając się ani przez moment pociągnęła spory łyk, a potem kolejny i kolejny, czując jak bursztynowy płyn pali przełyk. Nie przejmowała się tym, nie przejmowała się już niczym.
Chwytając telefon w dłoń wybrała numer Lynette, która rzecz jasna nie raczyła odebrać. Dlatego nagrała się na pocztę.
- Tata poleciał do Chicago, nie będzie go do końca miesiąca – rzekła oschle szukając w torbie kluczyków do auta. – tak, nie zjawi się na prezentacji – wciąż mówiła w sposób cierpki, a gdy znalazła pożądane klucze, nie zamykając za sobą drzwi domu, odbezpieczyła samochód. – ale się nie martw – wsiadła kładąc jedną dłoń na kierownicy – żadnej prezentacji nie będzie – później rzuciła słuchawką, odpalając. Coś w niej pękło. Tamtego - dobitniej -ostatniego dnia poczuła, że umiera. Każda porażka okazała się ciosem, odnosiła wrażenie, że ktoś ją policzkuje. Począwszy od Evana, przez Lynette, Desire i Victora, skończywszy na o ironio, Evanie! Gwen nie potrafiła dłużej udawać, nie potrafiła bezskutecznie robić dobrej miny do złej gry. Nawet silne, odpowiedzialne kobiety muszą od czasu do czasu zrobić coś złego, coś głupiego, a to było najgłupszym ruchem Gwen Chamberlain, ponieważ wybuchła po prawie dwudziestu dwóch latach tłumienia emocji, nie wiedziała, skąd mogła wiedzieć?
Rozmyślając nad wszystkim i niczym skierowała się w stronę wyjazdu z Cliff Of Thorns i ślepo docisnęła pedał gazu. Działała pod wpływem alkoholu, między innymi dlatego nie potrafiła dostrzec dwóch lamp, kierujących się prosto na nią. Pędziła na oślep, wiedziała tylko, aby wrzasnąć, gdy granatowe Camaro wjechało prosto w jej auto.

Samochody się zderzyły, wywróciły przyciskając jej ciało do zmokłej jezdni, ale tego nie mogła już widzieć. Straciła przytomność, a potem… Potem była tylko czarna, bezkresna pustka. 
A więc za nami rozdział Pierwszy! Tak, mam świadomość tego, że jest bardzo, bardzo, bardzo nudny, ale takie też są potrzebne. Przynajmniej moim zdaniem. Poznaliście już jedną z głównych bohaterów - Gwen Chamberlain i gdybym mogła pociągnęłabym akcję dalej, ale komu chce się czytać rozdziału dłuższe niż dziesięć stron w wordzie? Na potrzeby blogspota podzieliłam swoje kilkunastostronne rozdziały na takie króciutkie, aby było po prostu łatwiej. Sprawdzając rozdział drugi zorientowałam się, że zapomniałam o niektórych postaciach, mam na myśli zakładkę, jednak postanowiłam, że musicie zdać się na swoją wyobraźnię. Zmieniłam tylko imię narzeczonego Gwen, jednak to nieważne. Następny rozdział jest dużo ciekawszy, więcej w nim "magii", wręcz cały jest nią przesączony, nią i pozostałymi, głównymi bohaterami. Także to tylko takie małe prowadzenie. Mam nadzieję, że ono Was nie zniechęci. Także czekam na opinie, skargi, zażalenia, sama w miarę możliwości staram się odwdzięczyć. Zaczęłam już czytać u Sky KLIK, a u Evelyne Monster  KLIK skończyłam rozdział czwarty! Także jak widzicie się staram :) Pozdrawiam też Pijawkę - jedyne opowiadanie o zespole One Direction, które czytam! KLIK. No i dziękuję za miłe przyjęcie, nie spodziewałam się tak licznego zainteresowania opowiadaniem. Trochę się boję, że po jedynce wszystko ulegnie zmianie. No cóż, poczekamy, zobaczymy. Także pozdrawiam i dobranoc.  Na sam koniec mam jeszcze małą informację do spamerów:
Bardzo ważna informacja!
Drogi spamujący. Ja rozumiem, że tylko wklejasz tekst z nadzieją, że ktoś wpadnie, ale proszę, nie trudź się, jeśli nie planujesz skomentować mojej historii. I nie chodzi o jakiś szczególny komentarz, zależy mi na marnym "fajnie" ponieważ nie wszyscy do komentowania są stworzeni. Proszę, uszanuj moją pracę i przeczytaj chociaż prolog. Nie zmuszam do czytania, chociaż powiedz, że to nie twój klimat, albo że mnie nie lubisz. Ale proszę tylko o prolog bądź opis, czy to tak wiele? 
Z poważaniem, Ja

 
Moje wyobrażenie Gwen, znacie tę aktorkę? I jak Wy ją widzicie?
~*~

piątek, 15 sierpnia 2014

Prolog

      Nieliczne światła tańczyły na jezdni tamtej nocy, raz po raz echem odbijały się dźwięki klaksonów, a jeszcze rzadziej można było dostrzec jakąkolwiek, żywą, bądź nieżywą duszę. W cierpkim powietrzu unosił się zapach spalin, zmieszany z wonią zmokłego żyta. Wąski asfalt okalały od lewa, jak i od prawa pola blokując przejazd na główną drogę krajową. Wartki ruch panował tam nieczęsto, zazwyczaj z dróżki korzystali rolnicy, zagubieni turyści, bądź mieszkańcy niewielkiego, od lat zapomnianego miasteczka, o wdzięcznej nazwie Cliff Of Thorns, którzy wybierali się ku przygodzie, na tak zwaną „Otwartą Anglię”.
Miejscowość bowiem była szczególnie odcięta od reszty świata, zaszyta za gęstym lasem, który niegdyś, jeszcze za życia Nelsona, należał do najwyższych monarchów Angielskich, gdyż to właśnie najstarsze dęby, trwające wiernie, nie dając za wygraną wiekom, pamiętały, jak wzwyż i w szerz wznosiła się warowna budowla nazwana przez samą Elżbietę Pierwszą Wielką „Square Whispers”. Wrak pałacu nie został rozebrany, stał tak od kilkunastu pokoleń, obalony przez Napoleona i przez nikogo więcej nie tknięty. Park wokół zarósł na dobre, przekształcając się w szkarłatny las, podobnie jak drogi dojazdowe, powodując, iż miasteczko utonęło w zapomnieniu. Z czasem i mapy przestały o nim wspominać, pozwalając, aby zniknęło, a wraz z nim wspomnienia o czasach chwały dla dawnych mieszkańców. Każdy Anglik wiedział, że nie ma tam po co jechać, o ile miał świadomość istnienia mieściny. Dlatego ruch zmalał do prawie zerowego stopnia.
Wtem przez mżawkę przedarły się dwie lampy samochodowe, rozbłysnęły, aby następnie zgasnąć, lecz przez ten ułamek sekundy, gdy odbijały światło w oddali można było dostrzec kolejne, trochę dokładniej zarysowane, skierowane w stronę wyjazdu z Cliff Of Thorns. To musiało być auto, ponieważ dało się słyszeć niewyraźny warkot silnika. I znów. Te światełka, jednak tym razem pozostały chwilę dłużej, a zawtórowała im praca przestarzałego Camaro. Chude, męskie dłonie, zakończone długimi, krzywymi palcami smyknęły po masce samochodu, następnie ją zatrzaskując. Dźwięk odbił się echem, a tuż za nim było delikatne stęknięcie.
Gdzieś w oddali zagrzmiało, praca silnika drugiego auta stawała się coraz głośniejsza, podobnie krople deszczu opadające na nierówny asfalt wzrosły w siłę, powodując ogromną ulewę, bicie serca, nierówny oddech, szumienie żyta. To wszystko, każdy najmniejszy dźwięk, stukot. W jednym momencie odniósł wrażenie, że słyszy i jej myśli. Osoba za kierownicą była kobietą, wyczuł to od razu, podobnie jak obecność osoby trzeciej. Nie musiał długo się zastanawiać. Wiedział.
- Oszalałeś?! – wsłuchiwanie się w muzykę graną przez świat przerwał głos. Mężczyzna obrócił się od niechcenia i mierząc nieproszonego gościa lodowatym spojrzeniem, odetchnął ciężko. Jednak nic nie odparł – Charles, cholera, mówię do ciebie! – chłopak nie przestawał gorączkowo gestykulować.
- Nie jestem głuchy – odparł po chwili zastanowienia przerywając zbulwersowanie rozmówcy. Wtedy doprowadził go do szewskiej pasji.
- Ale głupi, nie możesz tego zrobić!
- Owszem, mogę – Charles wydawał się być niewzruszony całą sytuacją, jakby ona go bawiła, jakby odczuwał satysfakcję z denerwowania kolegi.
- Charlie, proszę, przemyśl to…
- Finn! – krzyknął wreszcie i wsiadł do samochodu, lecz nie zamknął drzwi – przemyślałem – dodał spokojniej, pokazując, że opinia Finna, nie zmienia jego zdania w najmniejszym stopniu.
- Zabijesz ją!
- Nie zabiję, ja… - Charlie nie wiedział co powiedzieć. Finn miał odrobinę racji, wróć, Finn miał pełną rację, ale nie mógł okazać słabości, nie w tej sytuacji.

Przełykając głośno ślinę zatrzasnął drzwiczki i odpalił Camaro. Poczuł jak przeżerają go wątpliwości. Z pewnością wiedział, co robi. Miał pełną świadomość tego jakie plusy, a jakie minusy przyniesie zdradliwa noc. Jednak poddał się konieczności, wcisnął pedał gazu ruszając naprzeciw drugiemu samochodowi, który był coraz bliżej i bliżej. Zamknął oczy słysząc szepty, wtórowało im łkanie wydostające się ruin Square Whispers, te głosiki, one wrzeszczały dokładnie i jednostajnie „Charlie, Charlie, Charlie!”, lecz ani one, ani Finn go nie powstrzymały. Zacisnął dłonie na kierownicy, słysząc przedzierający się przez głuchą powłokę damski krzyk – Charlie zniknął. Tak po prostu. Rozpłynął się pozwalając aby Camaro zderzyło się z jakimś nowym gratem. Dalej? Dalej była tylko czarna, niezmierzona pustka…

~*~
Witam serdecznie na moim pierwszym blogu! Jej, koty za płoty i te de i te pe... To może zacznę od początku. Nazywam się Juls, będę tutaj publikowała moje pierwsze opowiadanie, które w sumie było pisane na książkę, jakieś dwa lata temu. Dlatego zamierzam te kilka opasłych w treść rozdziałów podzielić na części. Szczerze mówiąc to w blogosferze nie jestem nowa. Znalazłam się tu już jakiś czas temu, ale ograniczałam się do czytania. Nawet komentarzy nie zostawiałam! Dlatego wiem mniej więcej, jak powinien wyglądać schludny blogasek ;) Za zachęcenie mnie do publikacji dziękuję przemiłej Nogitsune, no i pomoc w dobraniu twarzy bohaterom. Nigdy tego nie robiłam, dlatego Wam również polecam wyobrażenie sobie postaci za pomocą opisów. Co by tu jeszcze... No mam nadzieję, że prolog się spodobał i zachęcił do dalszego czytania. Polecam przejrzenie zakładek, gdyż w nich zawarłam to, co najważniejsze na sam początek. Hmm, no. Skończyłam. Trzymajcie się ciepło. Pozdrawiam!