Rozdział został wysłany na konkurs! Taka wzmianka jakby ktoś ważny zechciał sprawdzić, czy to nie plagiat :) Miłego czytania!
Donośne głosy wręcz roznosiły aulę, odbijając się od ozdobionych
licznymi, średniowiecznymi freskami ścian, aby później móc przejść pod
sklepieniem korytarzy, w drobnych rurkach i przekształcić się w szepty na
zewnątrz budynku. Dokładnie dwanaście damskich postaci wyrażało swoje opinie na
tysiące kolejnych tematów, których obrazy i plany samoczynnie rozrysowywały się
po zżółkłym już płótnie. Pięło się ono bowiem przez kilkanaście metrów, w szerz
i wzwyż, nie potrzebując żadnych rzutników do prezentowania slajdów. Właśnie na
nie skierowało się jedenaście par bystrych oczu, gdy dwunasta, szmaragdowa
para, ześwidrowała pozostałe.
Kobieta majestatycznie uniosła dłoń, wskazując jeden podpunkt na
płótnie, zapisany pogrubioną czcionką. Wtedy napis stawał się coraz większy i
większy, a gdy można było go bezproblemowo odczytać w pomieszczeniu zapadła
głęboka cisza. Tuż po niej nastąpiły oburzone pomrukiwania. Uczestniczki narady
wymieniały między sobą jawne zdegustowanie, do momentu gdy ta, która stała nad
nimi, mianowicie nad okrągłym stołem, na podeście, tuż pod płótnem, klasnęła w
dłonie. Rozejrzała się po towarzyszkach marszcząc czoło. Wtem, pod wpływem
karcącego wzroku przewodniczącej, ponownie zamilkły.
Odważniejsze kobiety uniosły rękę, a te dumne prychały same do
siebie, nie chcąc dopuścić do dalszych negocjacji, nie jeśli tekst zapisany na
ekranie nie zniknie w zapomnieniu.
- Dorothy, chyba nie myślisz, że to dobry pomysł – odezwała się
pierwsza, gdy Dorothy – przewodnicząca – udzieliła jej głosu.
- Tak, właśnie tak myślę, Susano – odparła kobieta o szmaragdowych
oczach, robiąc jedną ze swoich min nie znoszących sprzeciwu.
- Oszalała – szepnęła inna na ucho koleżanki.
- Nie oszalałam, uciekam się do ostateczności – Dorothy jednym
ruchem ręki sprawiła, że fotel szepczącej oddalił się od stołu w stronę
ogromnych wrót.
- Zaczyna się – tamta wywróciła oczyma i ściskając podłokietniki
wróciła na poprzednie miejsce – cała arystokracja za to zapłaci – warknęła –
nie pamiętasz już, co działo się za czasów R.?! Ona także uciekała się do
ostateczności! – gdy wypowiedziała te słowa wszelkie spojrzenia skierowały się
na nią, a płótno znacząco zaszwarszczało.
- Shelley Grace! – Dorothy podniosła głos – powstań! – wlepiła
wzrok w przeciwniczkę, która lekceważąco odepchnęła krzesło w tył, tak mocno iż
huknęło o metalowe wrota.
- Veto – wystarczyło, że to jedno słowo wydobyło się z ponętnych,
umalowanych czerwoną szminką warg, zaznaczając dokładnie francuski akcent
kobiety, aby wszystkie oddechy zostały zatrzymane na moment.
- Nie – przewodnicząca ścisnęła dłonie w piąstki, a czując między
palcami lepką, czerwoną maź, zorientowała się, jak mocno wbiła paznokcie w rękę
– nie rób się śmieszna – włosy Dorothy pofrunęły na jej twarz pod wpływem
silnego podmuchu wiatru.
- To wy jesteście śmieszne – mruknęła Shelley Grace spoglądając na
falujące płótno. – powiedziałam raz i tylko raz powtórzę – wzięła głęboki wdech
stając na hebanowym stole. Wysokie, czarne obcasy rozproszyły ciszę, gdy
kobieta posłała Dorothy wyzywające spojrzenie. Odgarnęła kosmyki wchodzące w
odcień starego złota do tyłu, następnie układając dłonie na biodrach. I znów
salę obrad „przeżarło” milczenie. Cała rada patrzyła tylko i wyłącznie w jej
stronę czekając na kolejny ruch młodej kobiety. – Veto! – wrzasnęła ponownie,
aby następnie móc klarownym gestem obu rąk wywołać silniejszy wiatr. Ten
natomiast próbował wydrzeć płótno, szarpiąc nim niesamowicie. Wszelkie zapisy, obrazy
i wykresy malujące się na nim, zaczęły znikać, bądź spływać tworząc pod stopami
Dorothy atramentową plamę.
- To niedorzeczne – odezwała się przewodnicząca, gdy wiatr
zaprzestał. Zmierzyła dumną ze swojego dzieła Shelley Grace, a jej mimika stałą
się ostra.
- Wykorzystałam veto, nie złamałam prawa – usprawiedliwiła się
złotowłosa zeskakując z blatu – zapamiętajcie, będę je wykorzystywać za każdym
razem, gdy padnie taka propozycja. – wskazała znacząco na towarzyszki, a
następnie unosząc ręce otworzyła bramę – to wszystko – zakończyła wychodząc.
Kobiety spojrzały po sobie, w ostateczności zerkając niepewnie na
Dorothy. Ta tylko westchnęła.
- To wszystko – powtórzyła po Shelley Grace – proszę tylko aby
Rosalie została – mruknęła robiąc znaczącą minę w stronę wysokiej szatynki,
która przytaknęła.
Rosalie była bardzo ładną, młodą kobietą. Wyglądała zupełnie różnie
od Dorothy. Brązowe włosy Rosalie opadały kaskadą na barki, podczas gdy prawie
białe kosmyki Dorothy kończyły się przed ramionami. Rosalie miała niewielki,
zgrabny nosek oraz delikatnie zaznaczone kości policzkowe i podbródek. Za to
Dorothy dla kontrastu posiadała duży, spiczasty nos. Podczas gdy karnacja
Rosalie była w miarę ciemna, lecz jeszcze nie na tyle, aby nazwać kobietę
mulatką, Dorothy wyglądała wręcz przeraźliwie blado. Jednak było coś, co je
łączyło, mianowicie ogromne, szmaragdowozielone oczy, które okalał wachlarz
gęstych, mimo to niedługich rzęs.
Kiedy zostały same przyklapnęły na stole, wpatrując się pustym
wzrokiem w płótno.
- Wiesz dlaczego cię wezwałam, prawda? – odezwała się wreszcie przeczesując
jasne włosy palcami.
- Niekoniecznie – odparła szatynka przekrzywiając głowę. Dorothy
tylko znacząco się uśmiechnęła, zacierając dłonie, a gdy wykonała ten ruch na
płótnie, ponownie pojawił się kontrowersyjny napis. Rosalie, jako jedyna z
jedenastki nie skrzywiła się. Nie wiedziała.
- Co w tym złego? – zapytała wreszcie, nie mogąc znieść faktu, iż
Dorothy milczy. – odpowiedz.
- Rose – blondynka wypuściła powietrze ze świstem – nie zrezygnuję
z tego planu.
- No dobrze, ale…
- Ale co? Jesteś po ich stronie? – oburzyła się przewodnicząca
przenosząc wzrok na Rosalie.
- Nie… Po prostu – szatynka zagryzła wargę – dlaczego tak reagują?
To tylko imię…
- To złe imię – gdy wypowiedziała te słowa jej niemiecki akcent
stał się bardziej słyszalny – bardzo złe.
- Ale czemu?! – uniosła się Rose.
- To było dawno. Nie możesz tego pamiętać…
~*~
Tamta noc była szczególnie chłodna, a wyczuwalny w powietrzu,
metaliczny zapach zgrywał się idealnie z mętną atmosferą, panującą przed
ogromnym budynkiem. Zapowiadała się deszczowa aura, z resztą… Tam od zmierzchu
do świtu, każdego dnia, każdej nocy, przez wszystkie lata panowała typowo jesienna
pogoda.
Koń zarżał, niespokojnie potrząsając łbem, gdy zamaskowany mężczyzna
stanął w błocie. Jego długie, krzywe palce smyknęły po grzywie, powodując u
zwierzęcia kolejny napływ obaw. Tuż za nim dogalopował na miejsce drugi i
trzeci koń – oba o czarnej maści.
- To głupi plan – odezwał się męski głos. Chłopak zeskoczył z
rumaka stając twarzą w twarz, a raczej maska w maskę, z pierwszym przybyszem.
- Nie ma głupich planów – zawtórował mu głos kobiety, która równie
zwinnie jak poprzednicy znalazła się na dżdżystej ziemi. Za maskę robił jej
dziergany worek z dwoma otworami na ciemne oczy i jednym na zadarty nos. Mimo
męskiego ubrania można było rozpoznać w niej postać damską. Zdradzał ją długi
warkocz upleciony z jasnych włosów. W silnej dłoni natomiast trzymała szpadę.
- Można je tylko źle wykonać, czaję… - palnął niewysoki, szczupły
brunet. Jego maska była maską teatralną, a błękitne, bystre oczy mierzyły z
niepewnością otoczenie. Był wyższy od kobiety o głowę, lecz odrobinę niższy od
pierwszego, który natomiast poprawił maskę diabła z wymalowanymi szramami i
przeleciał karcącym spojrzeniem po towarzystwie.
- Czy możecie z łaski swojej się zamknąć? – szepnął pretensjonalnie
wyciągając z torby niewielką, aluminiową płytkę. Blondynka tylko westchnęła
szukając po kieszeniach płóciennego woreczka. Wtedy piwne oczy pokierowały się
w jej stronę, a ich właściciel popędził ruchem ręki, zakładając na dłonie
lateksowe rękawiczki.
- A to po co? – zapytała, przeglądając kolejny otwór w długim
płaszczu.
- Doprawdy, Kyle? – mruknął niższy mężczyzna, jakby odpowiedź na
pytanie była zbyt oczywista.
- Nie jestem geniuszem zła – odparła w jego stronę lekko się
niecierpliwiąc. Nie mogła bowiem odnaleźć zawiniątka.
- Uwierz mi, że do tego doszliśmy – zironizował najwyższy,
zakładając ręce na piersi. Gdyby zdjął maskę pozostała dwójka mogłaby zobaczyć,
jak sarkastycznym uśmieszkiem obrzuca Kyle.
- Wal się – burknęła odnajdując wreszcie upragniony woreczek –
oboje się walcie.
- Sama się wal – fuknął ten w rękawiczkach odbierając od kobiety
zawiniątko.
- Przypomnę, że prosiłeś o ciszę, deklu – odchrząknął niebieskooki
i również założył rękawiczki.
- Zamierzacie się teraz kłócić?! – Kyle uniosła obie dłonie w górę,
gromiąc mężczyzn spojrzeniem, a oni tylko uciszyli ją w tym samym momencie –
faceci… Przypomnijcie mi, coby się więcej nie mieszać – dodała głaszcząc
swojego konia po pysku.
- Charlie, słyszałeś coś?
- Nie, nic… – wyższy zmarszczył czoło, po czym oboje zaśmiali się
kpiąco. Charlie trzymał w długich, skostniałych palcach kawałek aluminium,
zginając je w coś, na kształt lejka. Następnie podał twór koledze i wysypał
zawartość woreczka na dłoń.
- Jesteście okropni, wiecie? – burknęła Kyle.
- Wiemy – odpowiedzieli równocześnie, a potem cała trójka
zarechotała.
- Dobra, a teraz serio, zamknąć japy, bo utopię w kwasie – Charlie
zmienił ton na dobitny, gdy pozostali spojrzeli po sobie. Nie przerażały ich
groźby kolegi, nie mieli podstaw, aby się go bać.
Charlie spojrzał na dłoń, po której wzdłuż linii papilarnych
rozchodziły się opiłki czystego srebra. Wziąwszy głęboki oddech złożył ręce, a
gdy w ostrym powietrzu zaczął unosić się okropnie cuchnący dym, jego towarzysze
wymienili pytające spojrzenia. Jednak Charlie wydawał się być spokojny, jakby
zapach przypalonej skóry w najmniejszym stopniu go nie zdezorientował. Opuścił
tylko powieki rozsmarowując opiłki zmieszane z własną, ciemnobordową krwią po
niewidzialnej osłonie, która okalała drobną rurkę, wielkości słomki.
Z rurek bowiem wydostawały się szmery, od czasu do czasu piski.
Były ochraniane przez niezniszczalną barierę i wychodziły z każdej strony
okrągłego budynku, nazwanego Administracją Główną. Administracja posiadała
tylko jedną, ogromną aulę – Salę Obrad, w której raz na cztery tygodnie
zbierała się dwunastka najbardziej szanowanych, najmajętniejszych kobiet w
całej krainie. To one – potężne czarownice – podejmowały wszelkie decyzje
dotyczące Drugiej Strony, miejsca równoległego do Świata Ludzi. Miejsca, gdzie
przeważnie trafia się po śmierci…
Gdy Charlie ujął w obie, nasmarowane dłonie tarczę, ta zaczęła
opadać, a głosiki stały się dokładniejsze. Dobrze się przysłuchując można było
dosłyszeć nieliczne słowa, dlatego mężczyzna zwrócił się do niebieskookiego.
- Finn, podaj lej – tamten grzecznie wykonał polecenie, ignorując
zupełnie oniemiałą Kyle. Blondynka obserwowała ich z niedowierzaniem, jakby
właśnie popełnili zbrodnię doskonałą. Od początku bardzo zaintrygował ją pomysł
przyjaciół, ale później zaczęła zgadzać się z teorią Finna, mianowicie
„Charliemu odbiło!”.
- Nadal uważam, że to głupi pomysł – bąknął Finn zdejmując maskę, a
Kyle niczym oparzona położyła palec na jego ustach. Teraz, gdy rurki były
„otwarte” nie tyle oni mogli usłyszeć obradujące czarownice, co one ich rozmowy.
Finn tylko spojrzał na swoje wargi, gdy Kyle wywróciła oczami i zabrała rękę,
tkając ją do kieszeni. Znów przenieśli wzrok na Charliego, choć od czasu, do
czasu chłopak zerkał w stronę blondynki.
Charlie natomiast wetknął węższą końcówkę lejka do rurki
przykładając ucho do końcówki szerszej. Momentalnie wszyscy troje wstrzymali
oddechy, starając się wychwycić cokolwiek, lecz czarownice zamilkły. Brązowooki
momentalnie poczuł uścisk w dole brzucha. Zazwyczaj odważny, zuchwały Charlie w
jednej chwili zląkł się niezmiernie, ponieważ odniósł wrażenie, że wiedźmy się
zorientowały. Na szczęście dla nich ciszę przerwał głęboki, damski głos,
charakteryzujący się typowo brytyjskim akcentem.
- Wiecie, że to ostatnie wyjście, nie możemy dopuścić do upadku
Oligarchii – powiedziała.
- To jasne, jednak co zrobimy z Josephine Rowner? – zapytała inna.
Usłyszawszy te słowa Charlie opuścił lejek i odbezpieczył pistolet,
który trzymał w kieszeni.
- Mają ją – powiedział w stronę przyjaciół trochę głośniej niż
powinien.
- O nie… - Finn zablokował mu drogę, a Kyle ustawiła między nimi
szpadę.
- Finn, trąbiliśmy ci od początku, że plan kończy się na – pokazała
gestem ręki cięcie.
- Nie wiesz nawet, czy ta cała Josephine żyje! – burknął patrząc
pretensjonalnie na Charliego, który wywrócił oczami.
- Musi żyć – zaprotestował brązowooki.
- A jeśli… Nie pamiętasz nawet jak wygląda…
- On ją kocha, Finn – Kyle uniosła obie brwi w górę.
- Nie potrzebuję adwokata, Fizpatric – mruknął do blondynki – po
prostu muszę tam wejść. Zastraszę je, one coś o wiedzą, to znaczy, że była po
Drugiej Stronie. – mężczyzna wciąż starał się przekonać Finna o słuszności
swojej decyzji. Bezskutecznie.
- Wiesz ile ludzi mogło nazywać się Josephine Rowner?! Postradałeś
zmysły, jeśli tam wejdziesz to…
- To co? – Charlie wyminął przyjaciela i chwycił klamkę potężnych
wrót – Hmm, Ginner, co mi zrobisz?
Zapadła cisza. Blondynka zerkała to na jednego, to drugiego
ciemnymi oczyma i czekała, aż Charlie się wycofa, bądź wtargnie do
Administracji.
- Nie ja, tylko one – Finn przełknął głośno ślinę, a jego ton stał
się wręcz błagalny – okej, masz mnie, martwię się o ciebie, jesteś moim
kumplem, stary i…
- Daruj sobie pogadanki o przyjaźni. Wiem, wszystko wiem, ale są
rzeczy ważne i ważniejsze – przekręcił gałkę i obrócił się w stronę drzwi.
- Charles Lancaster, jeśli tam wejdziesz, wiedz że już nigdy się do
ciebie nie odezwę – i znów słychać było tylko przejeżdżające samochody
przecznicę dalej oraz rozmowy wiedźm. Charlie się zawahał, ale w ostateczności
ciężkie, wojskowe buty stanęły na pozłacanej posadzce. Przekroczył próg z
łoskotem, a tuż za nim czmychnęła Kyle. Finn został sam ze swoimi sprzecznymi
myślami. Wziąwszy głęboki oddech spojrzał na torbę. Wyciągnął z niej plik
kartek, a później prześledził wzrokiem własne zapiski. Była to dokładna
strategia tej akcji, jednak nic już nie szło według planu. Wybuchowy charakter Charliego,
jak zwykle wszystko schrzanił. „Myśl
Finn, myśl” – mówił sam do siebie w głowie, a w ostateczności zagryzł
wargi. Musiał improwizować, więc tylko zakasłał i przyłożył ucho do lejka,
czekając na rozwój wydarzeń.
Gdy metalowe drzwi Sali Obrad otworzyły się z hukiem, a w nich
stanęły dwie zamaskowane postaci, czarownice momentalnie przeniosły na nie
wzrok. Wszystkie poczuły paraliżujący strach, tylko przewodnicząca – Raven
uśmiechnęła się wyzywająco. Jakby wiedziała, że ktoś napadnie na Oligarchię
tamtej nocy. I już uniosła dłonie, chcąc czarować, gdy zorientowała się, że
jest to niemożliwe.
- Nie trudźcie się – rzucił Charlie z wyższością, podchodząc do Raven.
Owszem, nie spodziewał się tak prędkich uproszczeń, jednak wiedział, że nie bez
przyczyny straciły moce. Finn musiał zadziałać… I nie mylił się. Chłopak o
szczupłej sylwetce, ciemnych włosach i w teatralnej masce krążył na koniu wokół
budynku, rozsypując za sobą drogocenne, srebrne opiłki. Kyle w tym momencie
wystawiła szpadę w kierunku pozostałej jedenastki, zapędzając przerażone
kobiety do ściany.
- Kim jesteście? – Raven wysyczała przez zęby, pozwalając aby
długie, czarne włosy do połowy zakryły jej twarz.
- Twoim największym koszmarem, R. – odparł przykładając lufę
pistoletu do skroni kobiety. Palce natomiast ułożył na spuście. – wiesz czym
jest naładowany, prawda? – szeptał, coraz bardziej się nakręcając. Patrzył jak
klatka piersiowa Raven niespokojnie faluje, mimo wszystko nie chciała okazać
strachu. Taka właśnie była w oczach pozostałych – nieustraszona.
- Pokarz swoją twarz, plugawco – wzięła głęboki oddech, następnie
patrząc dokładnie w oczy Charliego, który spuścił wzrok.
- Pokarz Josephine Rowner – przy tych słowach poczuł, że traci
kontrolę. Był coraz bardziej zdenerwowany, a francuski akcent, który tak
umiejętnie maskował, stał się niesamowicie słyszalny. W tym momencie Raven
przestała się wahać. Jedną ręką ujęła podbródek mężczyzny, osuwając nakrycie
twarzy, a ten z niedowierzaniem chwycił broń mocniej – zastrzelę cię – jego
głos zadrżał. Jakby nie był pewny swoich słów.
- Nie zrobisz tego – jej błękitne oczy coraz bardziej nasycały się
w kolor, a uśmiech wpełzł na usta Raven – wiem, że jesteś dobry, Charlie –
wstrzymał oddech. To wszystko było zbyt dziwne, nawet jak na niego, na Drugą
Stronę, na Raven. Skąd wiedziała kim jest?! Była czarownicą, nie medium i
dlaczego do diaska tęczówki przewodniczącej nie błyszczały szmaragdową
zielenią?! Taki był przecież wymóg. Dobytek pieniężny oraz kolor oczu.
Lancaster przestał rozumieć cokolwiek, dlatego z czystej głupoty, bądź ładniej
to nazywając dezorientacji nacisnął spust. I przestrzeliłby głowę Raven, gdyby
w ostatnim momencie nie zniknęła, a jako Przewodnicząca Oligarchii miała taką
umiejętność. Dlatego właśnie kulka znalazła się w okrągłym stole.
~*~
Kobieca dłoń smyknęła po dziurce znajdującej się w boku blatu.
Wcześniej nie miała pojęcia skąd się wzięła, lecz nigdy w życiu nie wpadłaby na
taki pomysł. Przeniosła wzrok na Dorothy i westchnęła.
- Chcesz podjąć się współpracy z Charliem? Po tym wszystkim? –
palnęła czekając na reakcję przewodniczącej.
- A czy mam wyjście? Zrozum, jeśli chcemy wyjść z twarzą z tej
akcji, musimy wkręcić w to kogoś, kto również może, no wiesz…
- Potrzebujemy łącznika ze Światem – dokończyła Rosalie.
Druga strona bowiem była miejscem, do którego trafiały dusze po
śmierci, lecz nie wszystkie. Tylko te, które posiadały na ziemi niedokończone
sprawy. Tam utworzyły własne społeczeństwo, podzielone na warstwy społeczne,
lecz nikt nie pozostawał człowiekiem… Każdy umarły, bądź półumarły – osoba
balansująca między życiem, a śmiercią – przemieniał się w stworzenie, z którym
miał najwięcej wspólnego za życia.
Drugą Stroną władała Oligarchia Czarownic z Przewodniczącą na
czele, a każda Przewodnicząca posiadała trzy Druhny i jedną Wybraną, która miała
zająć jej miejsce. Tylko te trzy pierwsze posiadały możliwość łączenia się ze
Światem Ludzi. One oraz Łącznicy.
- O ironio, tylko on jest łącznikiem nienależącym do Oligarchii,
Rose – Dorothy zaznaczyła ruchem dłoni napis na płótnie.
- Prawnie powinien siedzieć – bąknęła szatynka. Nie bardzo jeszcze
orientowała się w tym wszystkim. Zginęła niedawno, potrącona przez autobus
szkolny, lecz od razu została przyjęta do kręgu, dzięki Dorothy
- Nie ma dowodów, prócz zeznań świadków, poza tym, nikt nie widział
jego twarzy, słyszały głos i zdrobnienie imienia. Teoretycznie to mógł być
każdy, a R. i tak zesłano w Otchłań. Dorothy chciała jak najprędzej zakończyć
tę rozmowę i zlecić Rosalie zadanie, jednak spodobała jej się dociekliwość
kobiety.
- Przecież możesz go wsadzić…
- Rose, nie o to chodzi. Potrzebujemy Lancastera, tu, w tym
momencie, więc proszę – powiedziała, lecz jej ton nie brzmiał jakby prosiła.
Ona rozkazywała – powiadom Richarda Mayera, że to wiadomość ode mnie, on i jego
ludzie będą wiedzieli co dalej – Dorothy przekazała w dłoń Rosalie pergamin,
który ta musiała dostarczyć dowódcy armii Drugiej Strony, a gdy Rose miała
zadać kolejne pytanie, Dorothy otworzyła wrota magią – teraz – rzekła na
odchodne, a szatynka nie chcąc denerwować Przewodniczącej pokierowała się w
kierunku wyjścia. Teraz rozumiała o wiele więcej, między innymi to, dlaczego
bariera otaczająca budynek wspomagana jest przez straż, a rurki, wykonane z
kości jednorożca wbite głęboko w ziemię.
Zerkając na pergamin była już pewna, że czyni dobrze. Zawsze
chciała jak najlepiej, dla wszystkich, jednak Rosalie Hastings umknął jeden,
drobny fakt, mianowicie „Nie można ocalić każdego”.
~*~
Kochani moi, szczerze przepraszam za opóźnienie, jednak nie mogłam pojawić się wcześniej. Bez przerwy coś było ważniejsze. Mogłam sobie pozwolić jedynie na czytanie po nocach, ale nic poza tym. Czytałam nawet na przerwach opowiadanie Rudej, które serdecznie polecam. Kryminały, och tak! Uwielbiam kryminał, dlatego zaczęłam oglądać Castle ;) Udało mi się nadrobić także pozostałe tworki. Inne czytałam na bieżąco. Z komentarzami pojawię się do końca tego tygodnia, tak myślę. Teraz ciągle coś. To jakaś osiemnastka, dziadek kończy siedemdziesiąt, ciotka rodzi, prababcia umiera, a na jutro mam prezentacje z angielskiego. Będę nawijać po angielsku kilkanaście stron z power pointa, także życzcie powodzenia. Teraz muszę wracać do książek, ale proszę o szczere opinie ;D Mówiłam, że ten rozdział będzie ciekawszy? Pozdrawiam wszystkich czytelników!
PS: Droga Spencerowa ;) Odpowiadam na Twoje pytania tutaj:
Akapity robię normalnie w wordzie. Normalnie kopiują mi się na bloga, a później coś się przestawia i tadam, są same! Nie wiem, kompletnie się na tym nie znam. Kiedyś robiłam je spacją, ale inaczej niestety nie pomogę ;c
I tak, to cytat z tej właśnie piosenki, którą uwielbiam! Ogółem lubię Evanescence!
PS: Droga Spencerowa ;) Odpowiadam na Twoje pytania tutaj:
Akapity robię normalnie w wordzie. Normalnie kopiują mi się na bloga, a później coś się przestawia i tadam, są same! Nie wiem, kompletnie się na tym nie znam. Kiedyś robiłam je spacją, ale inaczej niestety nie pomogę ;c
I tak, to cytat z tej właśnie piosenki, którą uwielbiam! Ogółem lubię Evanescence!
Moje wyobrażenie Charliego, a wy? Jakieś sugestie? :)